Wczoraj na C+ puścili premierowo dokument z 2017 roku "Love Means Zero", co na polski przetłumaczono jako "W tenisie love znaczy zero".
Myślę, że trudno o bardziej adekwatny tytuł. Film opowiada bowiem o Nicku Bollettierim, a właściwie - i to robi całą robotę - nie tyle o samym Bollettierim (na co 86-letni w momencie nagrywania Nick ma zdecydowaną ochotę), ile o jego burzliwej, 10-letniej relacji z Agassim i jak relacja ta wpływała na innych ludzi z otoczenia Nicka (zawodników jak Courier czy Becker, innych trenerów w akademii, a nawet rodzinę Nicka, ze szczególnym uwzględnieniem jednej z jego 8 (!) byłych żon).
Jak już pisałem, siadając do tego nagrania Nick wyraźnie miał ochotę na kolejną laurkę na swój temat, tymczasem reżyser, który jednocześnie prowadzi z nim wywiad, ma zupełnie inne podejście do sprawy. Dla niego Nick nie jest żadnym bogiem trenerów, który stworzył amerykański tenis, ale gościem który skoszarował dzieciaki "w więzieniu o minimalnym rygorze" aby nie tyle uczyć je techniki odbijania piłki, ale by z maniakalnym wręcz uporem skupić się na dwóch aspektach: katorżniczym treningu, w tym ogólno-rozwojowym (który we wczesnych latach 70-tych i 80-tych nie był powszechny) oraz zaszczepianiu w dzieciakach olbrzymiej woli wygrywania (jak powiedzieliby zwolennicy jego metod), tudzież zwierzęcego wręcz obłędu na punkcie zwyciężania, bycia najlepszym, bycia numerem jeden.
Jako pierwszy w historii skoszarował dzieciaki (zaczynali u niego w wieku 11-12 lat) poza ich domami, nagradzał ich swoją obecnością podczas ich sesji treningowych, możliwością zagrania treningu na jego korcie (co było największym dowodem uznania i celem samym w sobie dla wielu z tych dzieciaków), a nawet zamieszkania w swojej willi na terenie kortów (zamiast w akademiku, gdzie spali po 5 osób w pokoju), napuszczał przeciw sobie, bezustannie kazał rywalizować, porównywać się z pozostałymi, sprawiał że wszyscy walczyli o jego uwagę, trenowali, grali i zwyciężali dla jego pochwał i jego akceptacji. Zaskakujące (a może jednak nie) jak wielu byłych uczniów jego akademii, zarówno chłopców, jak i dziewczyn, opowiada w tym filmie, że był dla nich jak ojciec i że kochali go jak ojca. A on im mówił, że są jego dziećmi, najważniejszymi osobami w jego życiu.
Dopóki wygrywali.
Jak tylko przestawali się rozwijać, Nick przerzucał swoją uwagę na kolejnego młodego zawodnika. A jak były pupilek miał z tym problem, Bollettieri bezceremonialnie wyrzucał takiego "delikwenta" z akademii. Tym bardziej fascynująca na tym tle pozostaje relacja Nicka z Andre.
Nie chcę zdradzać za dużo z całego filmu. Powiem tylko, że przeczytałem dziś rano kilka recenzji tego dokumentu, które ukazały się w USA po jego ubiegłorocznej premierze. Zdziwiłem się czytając te, które zarzucają, że film jest kolejną rzeką samozachwytów Nicka nad sobą. Jak dla mnie, z filmu przebija gorzki wydźwięk, o tym ile kosztuje sukces i jak wiele osób płaci zbyt wysoką cenę za swój (rzadko) lub cudzy (zdecydowanie częściej). I nie chodzi tu o wyrzeczenia, brak dzieciństwa albo zdrowie zniszczone kontuzjami. Mówimy o spapranej psychice i mniejszych lub większych demonach, z którymi część byłych podopiecznych Nicka nie uporała się do dzisiaj. A jednocześnie widać, że nadal jest on dla nich kimś ważnym, kimś na kogo aprobacie - paradoksalnie - nadal im zależy.
Odłóżcie na bok rakiety tenisowe, a zostanie obraz typowej sekty.
Dodam jeszcze, że sam Nick ma (albo widz chce wierzyć że ma) na koniec przebłysk refleksji odnośnie tego jaki był i ile zabrał swoim podopiecznym, jednocześnie tworząc (tak naprawdę z nielicznych z nich) mistrzów tenisa.
Naprawdę warto obejrzeć. Także po to, żeby usłyszeć jak Boris Becker opowiada, co zrobił w krytycznym momencie półfinałowego meczu na Wimbledonie w 1995, gdy Andre zamiatał nim kort i trzeba było zrobić coś, by wkurzyć Amerykanina i odwrócić losy tamtego pojedynku.